Zwykli Brytyjczycy i zwykłe, proste życie z wielką historią w tle. Prawdziwe życie, bo Raymond Briggs sportertował swoich rodziców. I zrobił to zupełnie inaczej niż większość komiksiarzy.Raymonda Briggsa w krajach anglosaskich nikomu przedstawiać nie trzeba, choćby z powodu słynnego komiksu, na podstawie którego nakręcono jeszcze słynniejszą animację „When the wind blows” o dwójce staruszków, których dopadają wielka polityka i nuklearne zagrożenie. W Wielkiej Brytanii to klasyka i właściwie to dość dziwne, że Wydawnictwo Komiksowe zaczyna przygodę z Briggsem nie od „When the wind blows” tylko od „Ethel i Ernest”. Z drugiej strony: te dwa komiksy są do siebie uderzająco podobne. W obydwu przypadkach protagonistami jest ciche, spokojne małżeństwo. Z tym że w przypadku „Esthel i Ernest” chodzi o konkretnych ludzi – rodziców Briggsa.
Jeśli spodziewacie się tradycyjnej, komiksowej opowieści o toksycznej rodzinie (patrz: Spiegelman, Bechdel), to będziecie rozczarowani. To zupełnie inna opowieść. O codziennych przyjemnościach, drobnych gestach, czułości, dbaniu o siebie nawzajem i zadziwiającej wręcz równowadze dwojga ludzi o zupełnie innych charakterach i poglądach na świat. On wywodzi się z robotniczej rodziny, nie wstydzi się tego, jest spontaniczny, głosuje na labourzystów. Ona, również z ludu, choć po wieloletniej służbie u tzw. państwa ma stosowne maniery, wstydzi się swojego pochodzenia mówiąc mężowi: „nie jesteśmy z klasy robotniczej!”. Zapewne głosuje na konserwatystów.
Tak się jednak składa, że są z klasy robotniczej. I jak na klasę robotniczą wiedzie im się nieźle. Nawet w czasach kryzysu lat 30., kiedy się poznają. To z naszego współczesnego punktu widzenia dość zadziwiające, że mleczarz i bezrobotna (później pracuje na magazynie, a następnie w biurze) mogą sobie pozwolić na kredyt na 25 lat (angielski ceglany dom szeregowy), spokojnie się utrzymują, wychowują syna, a wielka polityka dopada ich z głośników radia i nagłówków gazet. Toczy się gdzieś w tle, jest właściwie niewidzialna i odczuwalna tylko w czasie nalotu na Londyn. Cóż, państwo opiekuńcze – na thatcheryzm Państwo Briggs się nie załapują.
Briggs tworzy prostą historię, wykorzystuje stonowaną, ciepłą kolorystykę i tradycyjną kreskę, jaką w anglosaskich krajach ilustruje się klasykę literatury dziecięcej. Ale ta prostota połączona z subtelnymi sygnałami i wątkami polityczno-historycznymi na drugim planie (na przykład kusząca wizja pójścia na kawę do tzw. burżujskiej kawiarni) ma swój niepowtarzalny urok. „Ethel i Ernest” to zupełnie niespektakularny komiks, taki, który łatwo przeoczyć, wymagający uważnej i spokojnej lektury. Mam nadzieję, że mimo tego Briggs się w Polsce przyjmie i „Ethel i Ernest” to dopiero początek.
Ryamond Briggs, Ethel i Ernest. Prawdziwa historia, Wydawnictwo Komiksowe, s. 104
22 sierpnia o godz. 22:43 13124
Piękny i wzruszający komiks. Kolejny strzał w dziesiątkę Wydawnictwa Komiksowego. Chwała im za to, że są i wydają takie komiksy!
24 sierpnia o godz. 20:57 13214
To prawda, ten im się bardzo udał.