Nowy album Macieja Sieńczyka, „Przygody na bezludnej wyspie” rozłożył mnie na łopatki, a następnie sparaliżował mózg na kilkanaście minut.
Mam wrażenie, że recenzowanie komiksów Sieńczyka, powinno odbywać się albo „pod wpływem”, albo po ciężkim wysiłku fizycznym lub w stanie jakiegoś półsnu, bo tylko wtedy jesteśmy złapać nastrój adekwatny do jego historii. Są jak podróż do innego wymiaru, lub w inny stan świadomości. Piszę ten tekst w biały dzień i co najwyżej pod wpływem mocnej herbaty, więc ta sztuka może mi się nie udać. Ale zaryzykuję.
„Przygody na bezludnej” wyspie po raz kolejny zabierają nas do rzeczywistości złożonej z ludowych i miejskich legend (rodem z czasopisma „Skandale”) zamieszkałych przez dziwnych, często nieszczęśliwych bohaterów. Ich przygody bywają ohydne, momentami wręcz żenujące (oczywiście w zamierzony sposób), a czasem zupełnie bez puenty. Ale nic to, bo i tak są świetne. Jeśli ktoś czytał poprzednie dwa albumy, „Hydriolę” i „Wrzątkuna” to niech spodziewa się, że wszystko co charakterystyczne dla tego komiksiarza w najnowszym tomie jest podkręcone jeszcze bardziej i jeszcze bardziej przegięte. Postaci, fabuły opowieści i język – zupełnie niepodrabialny, uroczo hiperpoprawny, przestylizowany i pełen „mądrości” rodem z literatury klasy „B” i sentymentalnych romansów. Są tu np. takie kwiatki, jak w rozmowie dwóch mężczyzn:
– Skoro twarz Pana matki wyrażała taką dobroć, jak niecierpliwe do pieszczot musiały być jej dłonie
– Owszem, pieszczot, których zaznałem nie zapomnę nigdy. Ileż razy przemawiała tonem łagodnej wymówki, a później z uśmiechem zbierała okruchy upuszczonego przeze mnie talerze! Nawet na Pana byłbym zły, gdyby próbował odebrać te wspomnienia.
Ciekawa jest również kompozycja „Przygód na bezludnej wyspie”, przygotowana na wzór powieści szkatułkowej. Parafrazując myśl pewnej młodej polskiej reżyserki, która nie poddaje się mimo głosów krytyki, można powiedzieć, że nowy Sieńczyk to opowieść o opowieści w ramach opowieści. I rzeczywiście tak jest, bo jednym z głównych tematów tego albumu jest żywioł narracji i spotkania, nieformalne zawody w przedstawieniu najbardziej niesamowitych zdarzeń takich jak spotkanie ze stworem ulepionym z porzuconego i nie szanowanego chleba, dwiema małpkami z wody, radzieckim poduszkowcem napędzanym strzałami z pepeszy czy staruszką uwielbiającej zaplecza gospodarcze. Historie, które rozkładają na łopatki.
Niestety, mimo talentu Sieńczyk ma pecha polegającego na braku przynależności. Świat komiksu niespecjalnie się nim do tej pory interesował. A choć on sam uparcie deklaruje, że jest przede wszystkim twórcą komiksowym i na robieniu komiksów najbardziej mu zależy (osobiście słyszałem to od niego dwa razy), częściej piszą i mówią o nim krytycy związani z obiegiem galeryjnym. To oczywiście świetnie, ale nie pamiętam, ile razy dowiadywałem się, że komiksy Sieńczyka to nie są komiksy, tylko coś więcej niż komiksy. To tak jak z Jackiem Dukajem, zadeklarowanym fantastą, który dla wielu fantastą podobno nie jest.
Zatem warto głośno i wyraźnie powtórzyć, że „Przygody na bezludnej wyspie” to stuprocentowy i miażdżący komiks.
Maciej Sieńczyk, Przygody na bezludnej wyspie, Lampa i Iskra i Boża, Warszawa 2012
17 kwietnia o godz. 13:54 88
Sieńczyk wymiata